To zdjęcie pochodzi z mojej pierwszej wyprawy do Ekwadoru podczas której odbyła dietę z rośliną Banisteriopsis Caapi.
Wróciłam do domu jako inna osoba. Integracja tej podróży trwa do dziś.
Jak wiesz kiedyś byłam bardzo chora, zaczęło się od nowotworu trzustki a długiej hospitalizacji pojawiały się nowe problemy: kompulsywne objadanie się, migreny, choroby jelit, depresja i inne. W bardzo młodym wieku, bo już jako 18 – letnia dziewczyna straciłam zaufanie do konwencjonalnej medycyny i zaczęłam poszukiwać alternatywnych sposobów uzdrawiania.
Podczas jednych z warsztatów Recall Healing zrozumiałam, że moje choroby nie są tylko fizyczne i że zdrowie zależy od mnóstwa czynników: historii rodu, relacji z rodzicami, tego jak radzę sobie z emocjami, sposobu W JAKI jem (nawet bardziej niż od tego, CO jem) itd…
Zrozumiałam, że moje choroby zapraszają mnie w zupełnie nowy świat, w świat holistycznego postrzegania człowieka i życia w ogóle.
A nade wszystko, choroby zaprosiły mnie do samopoznania.
Zrozumiałam, że choroba jest zaproszeniem do obejmowania siebie w świecie.
Przez wiele lat na fali depresji i poszukiwań sensu życia sięgałam po narkotyki. Na szczęście bardzo szybko na mojej drodze pojawiły się enteogeny ( nazywane też psychodelikami), które różnią się od narkotyków m.in. tym, że nie uzależniają i nie ma po nich tzw. „zjazdu”.
Dlaczego o tym piszę?
Ponieważ to właśnie światu roślin enteogenicznych zawdzięczam wglądy, które zmieniły moje życie.
Nigdy nie powiem, że sam „trip” zmienił moje życie, ale zrobiła to integracja doświadczenia eneteogenicznego w życiu codziennym.
Rośliny niejednokrotnie pokazały mi, że to ja – moje myśli o sobie samej i życiu oraz wynikające z nich postawy czynią moje życie jakimś.
Rośliny pokazały mi, że świadomość to najlepsze lekarstwo a uwaga jest narzędziem do jego podania.
Nauczyły mnie sięgać do wewnątrz i uczyły zasiadać w moim ciele.
Nicola Tesla powiedział kiedyś: „Zdecydowana większość ludzi nigdy nie zdaje sobie sprawy z tego, co dzieje się wewnątrz nich, a miliony padają ofiarą chorób i umierają przedwcześnie właśnie z tego powodu”.
Od innego mądrego mężczyzny usłyszałam: „Możesz uzdrowić tylko to, co wyeksponujesz.”
Dla mnie z tych słów wynika, że potrzebujemy nawiązać kontakt z tym, co w nas ukryte i pokazać to sobie i światu.
Wewnątrz nas są odpowiedzi jakich medycyny i w jakich dawkach potrzebujemy.
To co mnie wyleczyło i leczy nadal to przede wszystkim większe dawki czułości wobec siebie, wybaczanie sobie, patrzenie w lustro z uznaniem, afirmacje zmieniające mój mindset. W powrocie do zdrowia pomagają mi rytuały, ceremonie, kręgi kobiet, tworzenie… Wspaniałym lekarstwem jest brak kompromisu z moimi potrzebami i marzeniami.
Wiele razy musiałam zrezygnować z tego, co mam i znam, na rzecz czegoś nowego, co jak się okazało prawdziwie karmi moje serce.
I to wciąż trwa. Ja wciąż jestem w procesie uzdrawiania. Kiedyś „choroba” objawiała mi się głównie na poziomie fizycznym, teraz dostrzegam ją na poziomie mentalnym i emocjonalnym a najczęściej wtedy gdy doprowadzam się do stanu ubóstwa duchowego. Gdy nie śpiewam, nie modle się, nie tworzę…
Gdy nie karmię mojego ducha, moje ciało zaczyna cierpieć. Gdy długo nie napełniam serca prawdą i nie staję w niej w codzienności, robiąc kompromisy z otoczeniem, wówczas podupadam na zdrowiu. Gdy nie dbam o to, by spotykać się z ludźmi, którzy są inspirujący, z którymi mogę się uczyć, tego co mnie ciekawi – choruję.
Pewnego razu podczas sesji kambo robiąca ją Kobieta Medycyny powiedziała mi, że choroba to brak równowagi. Nic więcej. By wyjść z choroby potrzebujemy dodać czegoś, czego brakuje w naszym życiu. Zrobić więcej miejsca na to, czego nie ma, lub jest tego mało.
Bardzo często tym niedoborem są szczerość, intymność, przynależność, zatrzymanie czy kreatywność…
Mieszkają w nas bardzo mądrzy lekarze – nasze potrzeby. Potrzeby naszych ciał: fizycznego, emocjonalnego, mentalnego i duchowego. Bardzo często któreś z nich jest głodne…
Dziś skończyłyśmy warsztat tworzenia grzechotek ceremonialnych. Jednym z głównych wątków był głód. Już po pierwszym kręgu zaobserwowałyśmy jak bardzo głodne byłyśmy bliskości i okoliczności, w których możemy poznawać naszą kobiecość i łączyć się z naszą kreatywnością. Jak bardzo potrzebujemy wzmocnienia…
Jestem w dużej wdzięczności za głębię i autentyczność naszego spotkania w kobiecym kręgu. To był healing dla nas wszystkich. Skonfrontowałyśmy się z naszymi cieniami dzięki kluczom genowym. Otworzyłyśmy Serca dzięki Medycynie Rapee i pieśniom.
Matka Ziemia otuliła nas swoją miłością w Ceremonii Szałasu Potu. Narodziłyśmy się do siebie ponownie…
Kręgi dzielenia się zabierały nas do coraz głębszej i piękniejszej prawdy o nas – jesteśmy cudami do odkrycia a nie problemami do naprawienia, czy chorobami do zwalczenia.
Jesteśmy dla siebie za surowe, zbyt wymagające, mamy zbytnie oczekiwań i znaczenie za dużo uwagi dajemy naszym przywarom. Te 3 dni były istnym rytuałem od wibracji cieni do darów. Każda z nas odkryła jak wiele piękna do tej pory chowała, jak bardzo potrzebujemy kobiecego wsparcia i bycia widzianymi. Przede wszystkim, widzianymi przez siebie same.
Moim zdaniem ścieżka uzdrawiania nie ma końca.
Jesteśmy na tej ziemi, by uzdrawiać nasze relacje i znaleźć w tym pokój, miłość i wdzięczność.
Na dziś to już wszystko.
Jeśli poczujesz Siostro, że potrzebujesz lekarstwa w postaci spotkania w kobiecym gronie, złożenia intencji do dziadka Ognia i kontaktu z Matką Ziemią, zapraszam Cię serdecznie na Ceremonie Temazcal (Szałasu Potu). To przestrzeń w której transformacja zadziewa się nie tylko dla Ciebie. Mędrcy Ameryki Północnej mawiają, że to, co uzdrowisz w Szałasie Potu ma wpływ na 13 pokoleń wstecz i 7 pokoleń w przód w Twoim rodzie.
Uzdrawiając siebie, uzdrawiamy wszystkie nasze relacje.